Demon szybko, bardzo szybko podniósł się z przykucu po uderzeniu w pustą przestrzeń. Prawa dłoń odbiła się od posadzki i pociągnęła całe ciało w górę. Piekielny z miejsca zaczął wymachiwać łapami, próbując jak najszybciej znaleźć się w zasięgu ciosu. Ramiona miał niezwykle długie, więc potrzebował mniej czasu niż postać o nieco bardziej człowieczych rozmiarach. Funeris musiał ciągle pamiętać, że stoi przed nim potwór niemalże o połowę większy od niego, jeżeli nawet nie więcej. O połowę szerszy, o wiele fizycznie silniejszy i zapewne sprawniejszy. Stworzony do niszczenia.
Uskoczył w tył, czując ciepło na swojej skórze. Tlen wpadał mu do płuc rozgrzany do czerwoności. Funeris czuł, że powietrze jest dosłownie czerwone od piekielnego ognia, że pożera go od środka, utrudnia ruchy, poraża układ nerwowy. Zamiast dać ukojenie i energię, odbiera chęci i siły. Abominacja humanoida szarżująca na niego sprawiała, że wszystko wokół stawało na głowie. Ogień dający ciepło i schronienie, był niszczycielskim, potwornym narzędziem w rękach tego, który nie znał niczego innego niż śmierć i ból. Z wnętrza paszczy wystrzeliwały mu iskry, gotowe zapalić cokolwiek, na co by spadły.
Demon przejął inicjatywę, ruszył naprędce. Kopnął potężną nogą do przodu, na wprost. Anioł chciał uskoczyć w bok, jednak nie zdążył wykonać tego w czas, dostał. Stopa zahaczyła go w bok napierśnika, na szczęście po drugiej stronie, niż miał uprzednio problemy z barkiem. Poczuł wyraźnie kopnięcie, zabrakło mu na moment tchu. Jego prawie udany unik zamortyzował mnóstwo z energii uderzenia, jednak nie pozbawił jej całości impetu. Poetę obróciło, jego skrzydła przecięły bezwładnie powietrze, a on tylko kątem oka dostrzegł ruch i błysk.
- Jak na karuzeli, mówicie, panie? – dopytał staruszek, który dosiadł się do nich w pewnym momencie. Wszedł do głównej sali z mniejszej izdebki po lewej, nie patrząc nigdzie indziej. Na swój sposób pewnym, bo jednak trochę chwiejnym krokiem, szedł prosto do nich. Jego drewniana laska stukała w nierównych interwałach o wyłożoną słomą podłogę. Zgrzebny strój wisiał na nim jak na pańskim wieszaku.
- Jak na tym wielkomiejskich jarmarkach? – dodał po chwili, palcem wcześniej wskazując, że jeszcze nie skończył sentencji. Był dosyć zabawny, jak skonstatowali wszyscy wokół. W oczach miał mądrość i doświadczenie, a jego teraz wątłe i słabe ciało zdradzało, że kiedyś był rosłym, sprawnym mężczyzną. Sposób w jaki trzymał laskę, gdy już usiadł, przywodził na myśl chwyt na rycerskim mieczu. Ten człowiek z pewnością miał za sobą tyle bitew i pojedynków, ile zapewne wszyscy inni tutaj zebrani razem wzięci. Nawet biorąc w kalkulacje archanioła Funerisa, który chodził po tym i innych wymiarach już od kilkudziesięciu lat.
- Tak było, dobry człowieku. Tak było. Zrobiłem chyba ze cztery obroty, zanim się zatrzymałem. A zatrzymałem się wcale nagle i brutalnie...
Proces przekształcania się demonicznej dłoni w wielkie, płonące, czarne ostrze zawsze już chyba pozostanie zagadką. Mniej więcej wszyscy, którzy chcieli naturę demonów zgłębić, zdawali sobie sprawę z prawideł tej przemiany. Nikt jednak nigdy nie miał do badań próbki, która dawałaby powtarzalne, takie same rezultaty, by móc poddać wszystko dogłębnej analizie. Problem był banalny – nikt jeszcze nigdy nie schwytał żywego białego demona i nie wsadził go do klatki, by ten mógł zacząć zdradzać sekrety swojej anatomii.
Dlatego jedyne, co anioł zobaczył, to poświata, jakby echo tego procesu. Dłoń i tak płonęła i skryta była za rozgrzanym, falującym powietrzem, który zniekształcał obraz bardziej niż na pustynnym horyzoncie. Efekt jednak zawsze był taki sam. Pięciopalczasta dłoń stawała się długim, wąskim, czarnym niczym śmierć ostrzem. Tasak rzeźniczy wyrastający z czyjegoś nadgarstka. Miecz miał być przedłużeniem dłoni każdego wojownika. Miał być metaforyczną częścią ciała i umysłu, miał służyć niemalże tak pewnie i sprawnie, jak własne kończyny. To ostrze było fizyczną częścią tego wielkiego, potwornego ciała. Było kończyną. Nie było przedłużeniem ręki, tylko było ręką. Doskonała szermiercza broń, która płonęła żywym ogniem. Jak cały demon.
Poeta obrócił się wokół własnej osi, kopnięty z potężną siłą. ÂŁaska siły zaczęła powoli działać, już za chwilę winien zyskać pełnię sił. W głowie jednak nie miał jeszcze żadnego planu, jak tę moc wykorzystać, gdyż na razie obrywał. Kątem oka dostrzegł ruch, poziome chlaśnięcie. Wiedział, że ostrze zmierza wprost pomiędzy jego barki. Widział to jeszcze chwilę, a potem po prostu obrzydliwie świadomie czuł. Sekunda i zostanie przebity przez metalicznie czarną klingę wrośniętą w demona, płonącą płomieniem Otchłani.
Ugiął nogę w kolanie, nie postawił stopy, która właśnie lądowała na posadzce. Runął jak długi na wznak, a żarzący się wściekle demon przeleciał mu nad głową. Upadł na kolano, które wrzasnęło wściekle o wyrozumiałość, uderzając później w pełni zdrowym barkiem. Szybko odepchnął się nogą od malutkiego złomka skalnego wyrastającego z podłogi, pomagając sobie telekinezą, bym dodać ciału pędu. Miecz trzymał cały czas płasko, przy ciele, by nie zawadzał mu. Odturlał się metr i drugi, gdy usłyszał, jak czarne ostrze uderza z impetem w miejsce, gdzie dosłownie przed momentem się znajdował.
Uderzenie, potem następne. Demon deptał mu po piętach, a on tarzał się po jaskini, próbując uniknąć śmiercionośnego ciosu z góry. Podniósł się wreszcie na nogi tylko po to, by musieć wyskoczyć w górę, unikając poziomego cięcia przez kolana.
- - A wyście, starcze, widzieli kiedyś demona? – zapytała kobieta, lekko podchmielona. Opróżniała właśnie następny kufel, do szczętu zrezygnowana. ÂŚnieg na zewnątrz padał tak obficie, że nie mieli szansy wyruszyć o brzasku. Wszyscy więc jednogłośnie uznali, że nażrą się i napiją tak, że nie będą myśleli o wyjeździe przez pół następnego dnia. Elfka chętnie się do całej inicjatywy przyłączyła.
- Tam, skąd pochodzę, o takich kreaturach się mówi, się nimi straszy, ale ich tak naprawdę nigdy nie było. Starego Jana, kasztelana krakowskiego, nazywali my demonem, ale to po prostu chuj był i prostak, nigodny swego stolca – odparł z dziwnym rozbawieniem, jakby opowiadał o czymś iście przednim. Nikt nie wiedział kim był Jan, nikt również nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie leży ów Kraków. Funeris strzelał, że gdzieś w Torgonie, elfka stawiała raczej na Valfden, jako że to królestwo znała właśnie najmniej.
- A jak mówiliście, że wam na imię, dobry człowieku? – zapytał skrzydlaty, biorąc się za przyniesioną przez karczmarza kiełbasę. Przybysze nie szczędzili grosza, więc wydawał im zapasy ze spiżarni chętniej niż wójtowi i jego kamratom. A ser miał zaiste przedni.
- W tym języku nie ma takich głosek. Niestety. Zav'is'sius Nig'er – powiedział ostatnie po chwili, próbując wcześniej odchrząknąć i nabrać nieco śliny do ust. Widać, że faktycznie trudno przychodziło mu mówienie w swoim ojczystym, mimo iż w powszechnym maranckim mówił płynnie i bez żadnego, nawet najmniejszego akcentu.
Chwycił miecz oburącz, wyciągając go przed siebie. Brwi spaliły mu się już przed dłuższą chwilą, na twarzy czuł potworne pieczenie, głownie na policzkach i w okolicy oczu. Usta miał spierzchnięte i powypaczane, jakby obgryzał sobie skórki przez cały poprzedni dzień. Ręce bolały go ze zmęczenia, chociaż czuł boską siłę podtrzymującą je u góry, twardo i pewnie. Ból jednak był prawdziwy i pewny, nie zdawał mu się niczym. Przeszywał i nęcił pokusą poddania się. Odłożenia miecza, klęknięcia i odsłonięcia szyi. Przygotowania się na ostateczny cios, ugryzienie, spłonięcie żywcem. Wszystkie na raz.
Obydwoje stali. Demon ryczał niskim, nieprzyjemnym pomrukiem. Delikatne rozcięcie na jego prawej łapie zagoiło się szybciej, niż sam zainteresowany je w ogóle zarejestrował. Ten, kto ukuł powiedzenie o ranach gojących się jak na kocie nigdy chyba nie widział demona. Funeris dyszał ciężko, mierząc przeciwnika wzrokiem. Chciał z wyprzedzeniem widzieć każdy jego ruch, móc przewidzieć każdy jeden atak. Nie było to łatwe. Nie raz odbił się od wielkiego cielska jak od ceglanej ściany, próbując przebić się jak dzieciak szarżujący na masyw górski z patykiem.
Demon zaczął przenosić ciężar ciała na prawą stopę, co Poeta wychwycił w ostatnim momencie, sam ruszył na swoje lewo, w stronę ruchu białego. Miał nadzieję, że dobrze zrozumiał. Poczuł pod stopami, że pięta gubi nieco podparcie. Przeraził się nie na żarty, przez krótki moment zapominając o ziejących czernią dziurach w podłożu. Zajęty unikaniem ciosów i desperackimi próbami zbicia przynajmniej jednego z ataków na bok, na pewną chwilę zatracił się w jednym, nie myśląc o niczym innym. Mając jednak już stopę na krawędzi, zrobił coś innego, niż pierwotnie zamierzał. Wybił się w tył najmocniej jak tylko mógł, korzystając z przepaści i jej brzegu niczym z trampoliny. Nie było tam nic sprężystego, jednak miał świetny chwyt dla podkutej szarą rudą stopy. Skrzydła mimowolnie, bez większego zastanowienia, uderzyły w powietrze, dając mu dodatkowy zastrzyk. Leciał krótką chwilę na płasko, jakby zaraz miał wylądować na miękkim, wyściełanym poduszkami łóżku.
Biały płonący potwór uderzył pięścią, chybił głowę o kilka cali. Poeta poczuł ponownie ten żar, i znowu, gdy druga dłoń nie chwyciła jego prawego ramienia, jak bestia sobie założyła w szybkim, reakcyjnym ataku. Postąpiła pewnie krok i następny, niszcząc bez najmniejszych problemów niewielki skalny twór, który nakapał tutaj z fuitu przez setki lat. Stanął pewnie lewą stopą, wbijając swoje potworne ślepia w anioła leżącego kilka metrów przed nim, kurczowo i desperacko trzymającego miecz. Odchylił do tyłu głowę, zaciągnął się niczym tytoniowym skrętem i uniósł wyraźnie pierś. Skierował następnie twarz bezpośrednio na Funerisa i zionął czystym, piekielnym ogniem,
- Spłonąłeś, młodzieńcze? – zapytał starzec rozbawiony. Podstawił swój kufel, który nie wiadomo skąd wytrzasnął i rozejrzał się wokół, szukając kogoś, kto naleje mu trochę złocistego trunku. Jeden z wojowników w przeszywanicy chwycił dzban i nalał sowicie nieznajomemu, jako iż jadła i napitku przy ich stole nie brakowało. A i polubili trochę wysuszonego dziada, mimo iż pojawił się znikąd i dosiadł jak do najlepszych przyjaciół. Biło od niego coś przyjemnego, co Funeris i drugi skrzydlaty niby rozpoznawali, ale nie potrafili do końca nazwać. Nie zaprzątali sobie jednak tym zbytnio głowy, ciesząc się późnym wieczorem.
- Lepiej. Odciąłem mu obie ręce – odpowiedział z zadowoleniem, unosząc do góry swój kubek.
- Ashush upash! – krzyknął, w ostatniej chwili przywołując cząstkę boskiej mocy. Wyciągnął przed siebie lewą dłoń, będąc wspartym na łokciu prawicy z mieczem. Półleżał, cały czerwony i oblepiony potem. Nie wiedział kiedy, ale chyba też popuścił nieco moczu.
Dłoń, mimo iż okuta w szary metal, płonęła od wewnątrz. Temperatura podchodziła do krańcowych rejestrów, kiedy spłynęła na niego łaska. Ochronny balsam otoczył jego ciało, poczynając od palców, idąc przez przedramię, łokieć, otaczając biceps i bark. Rozlał się dalej, głębiej, kojąc i chroniąc, nie dopuszczając piekielnych płomieni do jego ciała. Nieprzerwany strumień gorąca atakował anioła, demon postąpił następny krok do przodu, chcąc przebić się przez zaporę, którą napotkał na swojej drodze. Samemu jednak nie widząc wiele więcej niż strumień płomienia pod sobą, nie dostrzegł dziury na swojej drodze. Niewielka, nie pozwoliłaby mu wpaść całkowicie. Ale unieruchomiła bydlę na jeden krótki, ważny moment.
Funeris dostrzegł, że biały złapał się w niespodziewaną pułapkę, jego prawa stopa wpadła w dziurę, a sama bestia straciła na moment rezon i równowagę. Anioł podniósł się szybko, dźwignął na nogi i naparł. Demon próbował łapać równowagę, gdy jego noga wpadała w czeluść, bijąc skrzydłami i machając płonącymi rękoma. Cały czas pluła ogniem, żywym i palącym podłogę wokół. Rozgrzane kamienie przybierały coraz to nowego odcienia. Ostre i twarde szpony u stóp złapały wreszcie skałę, chwyciły, wdarły się w głąb. Sługa Otchłani zaprzestał ataku, zamykając paszczę. Mimo wszystko spodziewał się, że skrzydlata postać nie podniesie się z tego, kiedy ona pojawiła się tuż przed nim z uniesionym mieczem. Gruba, masywna pięść poleciała w stronę torsu mężczyzny, gdy ten zamachnął się płynnie, odcinając płonącą rękę niedaleko barku. Druga chciała kontrować, lecz spotkał ją ten sam los. Obie padły ciężko na kamienie, przygasając momentalnie, tracąc kontakt z demonicznym cielskiem. Anioł już miał ruszyć dalej, korzystać z przewagi, gdy ochronny balsam przestał działać.
Bez ostrzeżenia znowu runęło w niego ciepło i gorąc, a Poeta instynktownie, nie myśląc, cofnął się o krok. Demon w tym czasie rąbnął go głową w tors, przypalając mu ostatnie resztki zarostu, które jeszcze miał na twarzy. Wojownik poleciał dobry kawałek w tył, ciężko lądując na posadzce, zaś demon podźwignął się z pułapki i stanął pewnie na nogach. Ryknął tak przeraźliwie, że pewnie słychać go było w Niebiańskiej Przystani.