//Muszę podliczyć swoje inkantacje i finiszery: 3x miecz, 3x sztylet, 3x kiścień (został na koniu), +1 finiszer z Ezoteryki, +1 inkantacja z Potencjału, +2 z Koncentracji = 7 finiszerów i 3 inkantacje.//
- Ach... - jęknął, oglądając kości. Jeszcze zanim poczuł mrowienie na karku i u palców stóp, wiedział co zaraz się wydarzy. Postąpił krok w tył, wyciągając z pochwy miecz. Metal brzęknął o skuwkę, niosąc się tępym echem po jaskini. Czarne ostrze świsnęło przez powietrze, pewnie leżąc rękojeścią w dłoni anioła. Ostre jak brzytwa. Wyważone. Pewne. Głodne.
Kula światła nad głową Poety rozjaśniała teren wokół, wojownik widział wyraźnie najbliższe kości i kosteczki, zmurszałe miednice i podłużne czaszki. Kolczaste skrzydła i chude, nieobleczone ciałem nogi. Mimowolnie sięgnął w głąb siebie, nie sterując tym procesem nawet jedną myślą. Dobrze wiedział, że łaska wypełnia jego trzewia, kłębi się w nim i przelewa niczym pomiędzy naczyniami. Nie trudno było chwycić jej kawałek, wyciągnąć na zewnątrz, uformować. Anioł słyszał w skroniach pulsującą krew, gdy świat wyostrzył się i zwolnił. Uwielbiał ten moment. W lewej dłoni, tej wolnej, gdzie nie trzymał broni, przez moment trzymał niewielką kulkę bladego światła. Mleczny, nieco stłumiony blask kłębił się i kotłował, niczym szalejąca burza w szklance wody. Funeris niemalże strzepnął na siebie ten blask, wypowiadając przy tym na głos słowo: - Grashiz. - ÂŁaska siły zaczęła rozlewać się po jego ciele i już za chwilę, za moment, powinna dać mu większą siłę w walce. Rzuciłby jedną na Dragosaniego, ale w ogóle go nie widział. Kula światła miała ograniczony zasięg, nie dało dzięki niej widzieć na kilkadziesiąt metrów.
Tymczasem pierwsze szkielety zdążyły zmaterializować się przed nim, obracając się jak jeden mąż w jego stronę. Poeta przeszedł krok w lewo, jeszcze jeden i następny. Wyciągnął przed siebie lewą dłoń, tę, którą jeszcze przed momentem rzucał na siebie zaklęcie. Znowu pobrał nieco z tego wartkiego prądu płynącego w jego wnętrzu, ponownie materializując wszystko pomiędzy palcami, rzeźbiąc niewielką kulkę, pocisk. W jego umyśle przez moment pojawił się krótki, urwany obraz. Błękitne niebo, zielona równina, a w oddali potężne, piękne, chociaż brudne i skażone miasto. Czuł szczęście, widząc swój dom, gdzie spędził prawdopodobnie najlepsze lata swojego życia, te lata ostatnie. Otoczony przyjaciółmi i życzliwymi mu istotami. Z wiernymi towarzyszami i tymi, którzy mu tylko usługiwali. Widział swój dom, Efehidon, do którego wracał po latach spędzonych w innych wymiarach i światach. Widział spokój. I to szczęście, ten spokój i tę przyjaźń, która biła z tego pojedynczego, urwanego obrazu, przelał w matrycę zaklęcia. Przekształcił kłębek esencji magicznej w tej esencji pocisk, który spopielał i rwał narządy. Który torował drogę i przynosił wieczny odpoczynek.
- Izeshar - wyrwało się z jego gardła, a kula światła rozbłysła nieco mocniej, dając znać, że gotowa. Funeris pchnął ją telekinezą przed siebie, jako że świetnie wchodziła w interakcję z siłami na nią działającymi. Mknęła przez oświetloną słabo jaskinię, pokonując kolejne centymetry i cale, zbliżając się do szkieletów. Pierwszy dostał nie ten najbliżej, lecz ten za nim, nieco stojący po prawej, który rozkładał szeroko skrzydła. Cofał akurat głowę, otwierając szeroko paszczę. Pomiędzy jego szarymi, skamieniałymi niemalże zębami, pojawił się drobny, czerwonawy blask, zwiastujący strzał płonącej kuli, czy gorącego podmuchu. Pocisk esencji rąbnął go jednak głucho w czaszkę, przepalając się przez kość, przemieniając ją w drobny popiół, który upadł w milczeniu na barki dracona. Ten stracił rezon, zachwiał się i poleciał w tył. Echo poniosło się po kawernie, a pozostałe szkielety jakby nabrały więcej życia.
Anioł ruszył znowu w lewo, oddalając się od niektórych, w kierunku innych skracając dystans. Doskoczył szybko, pewnie, nie próbując bawić się w manewry i pozycjonowanie, jak najszybciej pozbywając się problemu. Piewca runął na odlew, nisko, tnąc przez kości na wysokości kolan. Szkielet dracona starał się zamachnąć swoją szczęką, wgryzając się w twarz wojownika, lecz ścięło go momentalnie z nóg. Anioł przyłożył drugą dłoń do rękojeści, wywinął klingę, korzystając z bezwładności broni, ciął szybko z góry w klęczącego przed nim szkieletora. Skrzydło, to prawe, straciło kontakt z resztą ciała, sypiąc się w kilkanaście różnych części, których nie trzymała już żadna magiczna siła. Anioł odstąpił krok w tył, nieco w lewo, cofając się od reszty. Oddalając się od unieszkodliwionego potwora, Poeta przerąbał mu pustą czaszkę na wysokości oczu, pozbawiając go doszczętnie szans na jakąkolwiek ripostę.
Dokładnie wtedy z jego prawej pojawił się kolejny przeciwnik, z przodu nadciągał następny. Pozostałe albo były za nimi, albo starały się przejść jakoś wokół walczących. Funeris tuż za sobą miał owalną ścianę, więc nie musiał martwić się o swoje tyły. Dracon z prawej ruszył jednak szybko, wyciągając swoje skrzydła i celując prawym kolcem na jego końcu w twarz anioła. Miecz Słońca uniósł w górę opancerzone przedramię, zasłaniając się przed atakiem, wywijając się jednocześnie do przodu i w piruecie w prawo, robiąc wiele zamieszania skrzydłami. Z najbliższej odległości przyłożył lewą, wolną dłoń do czaszki dracońskiego nieumarłego, momentalnie zaczerpnął z siebie nieco energii magicznej i ponownie uformował ją w blady obłok. - Izeshar - powiedział na głos, szybko, nawet cicho, materializując zaklęcie. Znowu w jego głowie pojawiła przyjemna, miła scena, gdy szybując nad miastem, wylądował w środku festynu. Byli tam wszyscy. Drago, Themo, Marduk, wiele nowych postaci. Pili wino i śmiali się na siłę z niewybrednych żartów swego valfdeńskiego suzerena. To był dobry, przyjemny czas. To było dobre, przyjemne wspomnienie, które idealnie nadało pociskowi esencji jego moc, niszcząc czaszkę dracona. Szkielet stracił moc, stracił resztki energii i rozleciał się w mniej lub bardziej drobne zbielałe kości.
Anioł poczuł, jak na jego napleczniku ląduje wymierzony cios, który nie trafił dokładnie dzięki piruetowi. Kościany kolec ześlizgnął się ze zbroi, nie robiąc jej żadnej krzywdy, tym bardziej nie raniąc Funerisa. Ten cofnął się z impetem, wpadł na przeciwnika, robiąc z nim kilka kroków do tyłu. Pozostałe kościotrupy miał przed sobą, teraz o dwa czy trzy metry dalej, dwa chyba majaczyły gdzieś z lewej. Szybko skonstatował, że miał wokół siebie jakąś ósemką. Za jego głową, tuż przy włosach, zaczęło robić się cieplej. Wojownik od razu zrozumiał, że dracon chce dmuchnąć go od tyłu, aż zrobi mu się nieco zbyt gorąco. Wolną, lewą dłonią chwycił wystające nieco skrzydło, które znalazło się po jego lewej stronie. Szarpnął potężnie, że aż dracon obrócił się nieco, a ognisty podmuch pomknął i osmalił ścianę jaskini. Funeris miał teraz swoje skrzydła ciasno złożone przy ciele, więc nie przeszkadzały mu, gdy wytrącił kościaną stopę dracona swoim okutym butem, pociągnął za skrzydło jeszcze mocniej. Przeciwnik, nie mający na szczęście masy dorosłego, obleczonego ciałem i pancerzem smokowatego, poddał się w miarę sprawnie, będąc pchniętym w swojego ziomka, który już napierał z lewej. Funeris chlasnął mieczem płasko, odganiając zbliżającego się następnego, tego naprzeciwko, któremu akompaniowały dwa następne, będące tuż za nim. Funeris lewą dłonią wyjął z niewielkiej pochwy przy pasie sztylet, ten srebrny tym razem i cisnął go w głowę jednego z przeciwników. Był to ten bezpośrednio przed aniołem, drugi w kolejce. Telekineza sprawnie pozwoliła wojownikowi Bractwa kierować lecącemu przez jaskinię ostrzu, świecącemu się wściekle w blasku kuli światła nad ich głowami. Srebrne ostrze kute niegdyś przez niego samego wbiło się w łoskotem w przeciwnika, łamiąc mu kości czaszki, gruchocąc ją i pozbawiając szkieleta jego pseudo-życiowej energii. Runął on na ziemię, będąc trącanym przez swoich niegdysiejszych współplemieńców.
Głowa rodu Venatio nie czekał na rozwój wypadków, dał się wgryźć draconowi naprzeciwko w swoją okutą szarą rudą rękę, kopnął go zamaszyście w klatkę żebrową, odtrącając do tyłu, że wpadł na dwa kolejne kościotrupy, robiąc małe zamieszanie. Na kilka krótkich chwil trzy szkielety starały się pozbierać i znowu natrzeć. Dwa z lewej, z zwłaszcza ten jurny, strzelający ogniem, już były przy nim. Anioł schylił się przed jednym atakiem, uskoczył w tył przed drugim. Dotknął plecami ściany, odbił się od niej stopą, wybijając niczym z katapulty. Runął na tę dwójkę, roztrącił ich, będąc szorowany pazurami i zębami, na szczęście wszystkie ataki tylko ześlizgiwały się z jego zbroi. Przebił się poza pierścień okrążenia, widząc tego ostatniego stojącego dracona, który zniknął mu wcześniej z pola widzenia. Stał nieco z tyłu, nie mogąc ewidentnie nijak podejść do przeciwnika, wokół którego kłębiło się wystarczająco dużo kości.
Anioł zbił Piewcą jeden z jego ataków, potem drugi, nacierając na niego i nie dając mu wytchnienia. Smok cofał się po niepewnym gruncie, a wojownik Zartata napierał. Rąbnął mocno, z łokcia, gruchocząc kości na skrzydle. Potem na drugim, zostawiając słup z paszczą. Mieczem machał szeroko, odganiając wszelkie próby kontrataku, zdobywając szybko odpowiednią przewagę. Ostatni cios wyprowadził od góry, z dwóch rąk, zupełnie niszcząc czaszkę stwora i obracając go w kupkę kości.
Obrócił się, widząc jak pozostała piątka zmierza w jego kierunku. Wyciągnął dłoń, telekinetycznym impulsem przyciągając do siebie wyraźnie błyszczący pośród kości sztylet. Wsunął go za pas, wyskoczył do góry i pomknął na drugą stronę jaskini, będąc zdecydowanie szybszym od swoich oponentów. Złapał nieco powietrza w skrzydła, będąc nadal jednak nisko nad powierzchnią. Chciał najpierw oddalić się od draconów, odetchnąć, stanąć pewnie. Czuł już, że łaska sił, którą rzucił na siebie przed momentem, zaczyna wypełniać jego ciało, dodając mu mocy i energii.
Miał nadzieję, że zobaczy gdzieś tutaj Dragosaniego.
10 - 5 (pocisk, pocisk, miecz, sztylet, miecz) = 5x szkielet dracona.
//Wiem, że pisałeś, że Cię widzę po drugiej stronie, ale po tym jak napisałeś wymiary jaskini, to chyba minimalnie mi brakowało zasięgu kuli światła, by Cię tam dojrzeć. Dlatego pozwoliłem sobie pokierować to tak.