- Ty, a opowiadałem Ci jak dalej szukałem tego archanioła Nuriela? Twardy był, skurwiel. Taki Zbuntowany Anioł - powiedział chwilę później Funeris. Nie wiedzieć czemu, ale po ostatnich słowach lekko się uśmiechnął. Potem zaczął opowiadać...
***
Opadły mgły. Wstawał nowy dzień, żółte słońce leniwie podnosiło się zza horyzontu. Górski, letni krajobraz, uderzał świeżością i dzikością. Monumentalne, wysokie sosny i bardziej rozłożyste świerki szczelnie wyścielały południowy stok, kładąc się dalekim jęzorem w dolinę. Gdzieś w oddali majaczyło główne pasmo górskie, niknące w chmurach szczyty i mokre od deszczu przełęcze. Grunt był zwilżony niczym brzuch ślimaka, zbutwiałe liście szybko traciły kolor, zamieniając się w pokarm dla saprofagów bytujących w ściółce leśnej.
Po dnie jednego z jarów przechadzał się niedźwiedź. Spora bestia, brunatna, pomrukująca z cicha. ÂŁapy zwierzęcia zostawiały wyraźnie ślady w wilgotnej glebie, odznaczając pazury w przegniłych paprociach. Zielone, pnące się ku górze krzaki poddawały się bez walki, ulegając kilkuset-kilogramowemu cielsku. Samica węszyła za pokarmem, szukając wszelkich możliwych śladów. Jej różowy język liznął jakiegoś grzyba, którego jednak nie zdecydowała się spożyć. Ruszyła dalej, przechodząc przez przewalony pień jakieś starego świerku. Wylądowała ciężko po drugiej stronie, przyglądając się okolicy. Ruszyła nieco w prawo, idąc pod górkę. Jej nos zwęszył coś ciekawego, a zwierzę postanowiło to sprawdzić.
Jej młode pomarły przed paroma tygodniami, nie dając rady powodzi, która nawiedziła te góry. Opady deszczu zdawały się trwać w nieskończoność, prowadząc do zalania wielu nor i jaskiń, tworząc nowe potoki i poszerzając znacząco stare. Dwa niewielki niedźwiadki zostały zaskoczone przez nawałnicę, skryte w listowiu, gdy matka wybrała się po pożywienie. Wołały rozpaczliwie o pomoc, lecz nikt nie przybył z odsieczą. Próbowały się oddalić, nie będąc jednak w stanie pokonać silnego nurtu, poddały się żywiołowi. Jeden po prostu się utopił, zaplątując się w jakieś korzenie, drugi nieszczęśliwie złamał kark, zlatując z kilku metrów na kamienie. Matka rozpaczliwie walczyła z już dokonanym, próbując zabrać swoje dzieci w bezpieczniejsze miejsce. Jej ryk jeszcze długo niósł się po okolicy, ustępując jedynie potężnym grzmotom dochodzącym z czarnego jak smoła nieba.
Ruszyła teraz przed siebie, trzymając pysk nisko przy samej ziemi. Ten zapach nie był czymś, co kiedykolwiek wcześniej czuła. Był bardzo obcy, chociaż przywodził na myśl trochę halny, ciepły wiatr idący od gór. Było w nim nieco więcej soli, jakby pochodził znad morza, czego niedźwiedzica w żaden sposób nie mogła wiedzieć. Jej całe życie zaczęło się i skończyło w tych górach, na południu pięknego kraju targanego właśnie wojną kończącą swoją epokę. Samica podchwyciła wyraźniej trop, ruszyła bardziej hardo. Szybko się jednak zatrzymała, wpatrując się swoimi czarnymi oczami w stertę połamanych gałęzi. Spomiędzy tych gałęzi wystawała łapa, dziwnie wyglądająca, jakby kamienna. Miała szarawy odcień, nie była pokryta sierścią ani piórami. Pióra za to wystawały ze skrzydeł, z których jedno, nienaturalnie wygięte, przebiło się przez listowie i leszczynowy krzak. Niedźwiedzica podeszła bliżej, zrazu nieufnie, lecz po chwili z większą werwą. Ciekawość przezwyciężyła strach, kierując zwierzę bliżej niecodziennego znaleziska. Czarnawy nos znalazł się bliżej i bliżej, próbując wywąchać z czym samica ma do czynienia. Gdy dotknęła tej dziwnej łapy, poczuła, że jest ona zimna niczym kamień, ale w ogóle nie przypomina tych, które znajdowały się dookoła. Nie mogła wiedzieć, że tak naprawdę jest to nie kamień, lecz przekuty metal. A łapa była ręką należącą do anioła.
Funeris gruchnął o ziemię mocniej, niż był na to przygotowany. Lądując w tym lesie, złamał kilka sosen i innych iglaków, lecz chyba nie połamał żadnej swojej kości. Co prawda rany goiły się na nim jak na przysłowiowym psie, lecz ból pozostawał zawsze tak samo dojmujący i obezwładniający, mimo iż ciało regenerowało się nieprawdopodobnie szybko. Drzewa wokół nie mogły pochwalić się taką samą mocą. Wiele igieł powchodziło pod pancerz anioła, przesuwając się przez kolczugę, pod aketon. Jego skórzana kamizelka straciła jeden z rzemieni i nieco się przesunęła. Biały jupon już dawno stracił kolor, a Radwan wyszyty na jego piersi przypominał teraz obraz nędzy i rozpaczy, nie rodowy herb.
Niewiele widział, przywalony listowiem i połamanymi gałęziami. Jego ciało było mokre i brudne, pełne pasożytów i wijących się wszędzie robali. Musiał przeleżeć tak chyba co najmniej jedną noc, albo i więcej. Na pewno stracił przytomność. Teraz obudziło go jakieś parsknięcie i pomruki, które dochodziły z nieprzyjemnie bliskiej odległości. Coś niuchało jego dłoń, szturchało pyskiem jego nogę i zaczepiało pazurami pod nakolannikami przykrywającymi pikowane nogawice.
Miał chyba złamane skrzydło. Ruszył się jednak, prostując lewą rękę, zdrętwiałą przez niewyobrażalnie długi czas. Niedźwiedzica stojąca tuż przy nim wystraszyła się, cofnęła i stanęła na tylnych łapach. Ryknęła przeciągle, groźnie, chociaż bardziej w akcie desperacji niż pokazu siły. Tupnęła mocno, lądując z powrotem na czterech łapach. Cofnęła się kilka kroków, podeszła jeden, zatrzymała się. Nie była pewna czy uciekać, czy bronić się. Nic wielkiego się nie wydarzyło.
Funeris odetchnął głęboko, próbując pokonać dojmujący ból. Bardziej telekinezą niż siłą swoich mięśni odgarnął z siebie ściółkę. Sięgnął w głąb siebie, poczuł obecność Zakapturzonego i uspokoił się w duchu. ÂŻył, na pewno. Poderwał się na łokcie, unosząc nieco korpus. Jego skrzydło niemalże wyskoczyło z nienaturalnej pozycji i rozgarnęło część otaczających go gałęzi. Brunatnej niedźwiedzicy ukazała się postać, jakiej nigdy wcześniej nie widziała. Odziany w szarą zbroję blond włosy anioł o ubrudzonych białych skrzydłach poprzetykanych czerwonymi, pojedynczymi lotkami. Wycieńczony, pobity, ale żywy.
//[Ciąg dalszy nastąpi. Wkrótce.]