Trzej rycerze stali dumnie wyprostowani przy swoich wierzchowcach, które po bliższym przyjrzeniu się nie były byle jakimi klaczami. W ich żyłach płynęła gorąca, szlachetna krew. Umięśnione nogi, jak i całe ciało. Wysokie, trzy kare ogiery, które zdawać by się mogło nic sobie nie robiły z ciężaru ich jeźdźców, wszak mithirlowa, płytowa zbroja do najlżejszych nie należała. Zakonnicy przez cały czas mieli zdjęte hełmy, coby się mniej pocić w trakcie oczekiwania na reszte kompanii. Odezwał się środkowy rycerz, który z twarzy nie wyglądał na najmłodszego. Można powiedzieć, że jak na wojownika, możnaby go uznać za emeryta. Jednak to właśnie od niego emanowała największa siła magiczna, od reszty także była wyczuwalna, dla użytkowników magii, ale już mniejsza.
- Dziękuję, mości Longinusie. - podziękował na początku wąsatemu rycerzowi. - Jest to dla nas wielki zaszczyt, Kanclerzu. Jesteśmy wielce radzi, że mogliśmy was poznać. Pozwólcie, że nas przedstawię. Jam jest Dypold KĂśkeritz von Dieber, a moimi towarzyszami broni są Henryk von Plauen i Gilbert von Lichtenstein. Skromni słudzy naszego Pana - Zartata.
Wskazał wpierw na brodatego, rosłego mężczyznę, który mógłby poszczycić się swoją tenżyzną fizyczną, patrzył z podniesioną głową, lecz z odpowiednim szacunkiem na Marduke'a, przyglądał mu się i chyba porównywał do siebie. Następnie wskazał na drugiego rycerza, trochę młodszego, który z zarostu zrezygnował. Wyglądał na ciekawego świata mężczyznę, przed którym świat stoi otworem i jeszcze nie jedno zobaczy swoim życiu. Przyglądał się zebranemu towarzystwu z zaciekawieniem. Po przedstawieniu wszyscy trzej odpowiednio zasalutowali i skłonili się oddając należyty szacunek Dravenowi. Po chwili Henryk von Plauen zmierzył zwrokiem przybyłą elfkę.