Nazwa wyprawy: Czarne oceany
Prowadzący wyprawę: Kazmir MacBrewmann
Wymagania do uczestnictwa: Zgoda prowadzącego
Uczestnicy: Evening Antarii
Veris była wyraźnie widoczna w ogrodzie anielicy. Dni były naprawdę ciepłe, a co za tym idzie owady tłumnie odwiedzały to miejsce. Ich przyjemne brzęczenie było słyszalne wokół - nienachalne, będące tłem każdego niemal astasowego wieczoru. Kwiaty kwitły jak szalone, trawniki zdobiły już bujne klomby. Kwiaty chyliły się w stronę słońca, podążały jego śladem na niebie. Eve mogłaby przysiąc, że i rośliny i najbliższa gwiazda uśmiechają się do siebie nawzajem... Aż na jej twarzy pojawił się uśmiech, pierwszy raz od dłuższego czasu. Tego potrzebowała: wyjść na zewnątrz i ogrzać skrzydła, leniwie leżeć na tarasie, albo móc latać wysoko nie bojąc się odmrożeń. A świat z góry był teraz taki zielony, miły dla oka, świeżość traw i liści na drzewach sprawiała, że brakło jej momentami tchu. Anielica naprawdę potrafiła doceniać małe rzeczy, cóż innego jej pozostało?
ÂŻadnego ze swoich przyjaciół nie widziała już dawno. Zbyt dużo czasu spędziła w dziwnym uśpieniu, marazmie, obojętności. Z drugiej strony potrzebowała czasy tylko i wyłącznie dla siebie. W jej dworze już dawno nikt nie był żadnym gościem, ale też nie czekała na nikogo. W ciemne hemisowe dni Evening oddawała się przybliżaniu do swego boga i poznawaniem własnej natury, myśli. Niewolnicy na szczęście byli wyrozumiali, po posiadłości przechadzali się cicho, niczego też nigdy pannie Antarii nie zabrakło, co było dowodem na ich oddanie i zrozumienie. W głębi duszy była im za to wdzięczna, lecz nie mogła pozwolić sobie na podziękowanie im za to. Wszak to tylko niewolnicy, ludzie-rzeczy.
Kolorowy motyl usiadł na wilgotnej glebie. Spijał krople wody po ostatniej ulewie, krótkiej acz gwałtownej. Niemal letniej. Gdy tylko Eve zrobiła krok w jego stronę, owad odleciał chaotycznie trzepocząc pomarańczowymi skrzydłami.
Leć głuptasie, wykorzystaj te kilka dni życia, którymi cię obdarowano pomyślała. I zastanowiło ją, jak ona by spędziła by te kilkadziesiąt godzin życia, jeśli byłyby wszystkim co miała. Niemarnowanie czasu na zapadanie w sen... na bezsilność.
Słońce, będąc wysoko na niebie, dawało się dziewczynie we znaki. Podeszła więc do strumyka, który przecinał jej ogród na samym jego końcu, pod rozłożystymi dębami. Woda była w nim czysta i zimna. Schyliła się i obmyła twarz. Przez moment zrobiło jej się chłodno i pożałowała decyzji, ale trwało to tylko chwilę. Wstała, poprawiła na sobie suknię i ruszyła dalej zacienionymi alejkami. Gdzieś w wysokich zaroślach wylegiwał się Szkarłat, jej lew. Dostrzegła jego grzywę i wielką łapę, którą właśnie drapał się za uchem. Szybko jednak wrócił do pozycji leżącej.
Bez celu. Eve włóczyła się po ogrodzie bez celu. I o dziwo, była to pierwsza od dłuższego czasu czynność, która sprawiała jej przyjemność. Proszę... Niech ta chwila trwa... Niech za chwilę nie czuję się znowu tak wyzuta z wszelkich emocji westchnęła do siebie. Wróciła pod zadaszony taras, który znajdował się na górce i z którego roztaczał się niczym niezakłócony widok na ogród. A dalej Efehidon, wieże Pałacu. Ciekawe co się tam ostatnio działo. Evening dawno nie była tam gościem, choć może by chciała. Jasne, widok jej wampirzego przyjaciela zawsze sprawiał jej przyjemność, tak samo jak rozmowa z nim.
Z rozmyślań wyrwało ją szczekanie taru. Maya znów uwzięła się na krety.
-Maya, do nogi, nie wolno!- krzyknęła anielica na niesfornego zwierzaka. Samica taru dopiero po chwili postanowiła ze skulonym ogonem przybiec do właścicielki. -Nie rozkopuj mi ziemi pod hortensjami, proszę!- rzekła do niej z wyrzutem anielica, jakby zwierzę miało zrozumieć...
Postanowiła nie gniewać się na Mayę. Wzięła puchar z winem i poszła usiąść w jej ulubionym fotelu. Twarz wystawiła do słońca korzystając z jego promieni. Nie myślała o niczym.