No i tak szedł. Nie rozpoznawał tego miasta. Z prawej strony, w dole, znajdował się jakiś kanał wypełniony czymś tylko z pozoru będącego wodą. Można było tam zejść po kilku kamiennych schodkach, które jednak kończyły się żelazną kratą, więc uniemożliwiały jakąkolwiek eksplorację. Drogę od kanału oddzielał niewysoki, gruby murek wykonany z kamienia, uniemożliwiający przypadkowe wpadnięcie do śmiercionośnej i nie dającej żadnej wyporności cieczy. Po lewej stronie ciągnęły się budynki, zwarte w jeden ciąg. Raczej szare, nijakie, zwyczajne i do bólu rażące w oczy i przyprawiające o mdłości każdego architekta, który zna się na swoim fachu w stopniu jakimkolwiek. Po przejściu kilkudziesięciu metrów Szarlej napotkał rozwidlenie dróg. Jedna ze ścieżek biegła w prawo, lekko pod górę, gdzie wyraźnie rysowała bryła przysadzistej strażnicy, okrągłego barbakanu służącego celom obronnym tego miasta. ÂŚmierdzący kanał znikał tutaj pod stopami i pewnie wychodził gdzieś dalej, albo niknął całkowicie, trudno było określić. Gdyby pójść tą ulicą z prawej strony widać by było te same szare budynki co poprzednio, brzydkie kamieniczki z obdartymi frontami i odrażającym wnętrzem. Ulica którą można było iść prosto po swojej lewej stronie miała identyczną architekturę, kontynuację tamtych okropnych budynków. Na środku jednak, wytaczając ograniczenie i ścianę dla dwóch ulic, ciągnął się mur. Nieco wyższy niż ten spod kanału, gdyż sięgał Szarlejowi do połowy piersi. Gdzieś tam z boku była otwarta kratowana furtka pozwalająca wejść do środka. A w środku, w centrum placu, wyrastał szaro-żółty budynek o wysokich murach, dwóch strzelistych wieżach i jakichś zatartych malunkach i zdobieniach na licu ścian. Majestatyczny, równie zaniedbany co reszta miasta, jednak na swój sposób mamiący i przyciągający. Można sądzić, że jest to jakaś świątynia.