//Mimo iż jest to mój zakichany obowiązek, to nie zaszkodziłoby użyć jakiegokolwiek zwrotu grzecznościowego.
Droga była utwardzona, ubita, wyjeżdżona przez setki wozów, obwoźnych kramów, karoc. Poznaczona była końskimi kopytami, podkutymi żelazem i stalą, które zostawiały charakterystyczne ślady w mimo wszystko raczej sypkim i miękkim podłożu. Poddawało się one uderzeniom pęcin wierzchowców, które przemierzały ten szlak dziesiątki, setki, tysiące razy dziennie. Ludzkie stopy zostawiały taki sam odcisk jak te elfie, krasnoludzkie zbliżone do niziołkowatych biegły obok, a orkowe wyróżniały się ponad nie rozmiarem. Wokół tejże najzwyklejszej w świecie drogi rosła trawa. Zielona, bujna, w której przetykano oset, pokrzywę, mlecz, polne kwiaty i zioła. Gdzieś rósł szczaw, podjadany przez niewielkiego ślimaczka, gdzieś tam dalej w ziemi kłębił się dziki chrzan, mylony często z kobyliną, a zwany niekiedy końską rzodkiewką. Jakby się dobrze przypatrzeć, to i znalazłoby się nieco zdziczałego szczypioru, który pojawiał się raz na jakiś czas. Zdecydowanie częściej występowała jednak pokrzywa, zielona, pnąca się wysoko, paląca swoimi odnóżami. Z drugiej strony rósł oset, jakby rzucający jej wyzwanie, chcący pokazać, że to on potrafi bardziej utrudnić życie podróżnym, którzy chcieli załatwić jakąś potrzebę fizjologiczną na pobliskiej łące. Po prawej stronie było mało drzew, gdzieniegdzie widać było niewielkie brzózki, rosnący powoli i wytrwale średni dąb czy pojedynczą, niepasującą tutaj w ogóle jodłę, której zielone i szpiczaste igły wyglądały niemarantowo. Mimo wszystko uroczo i urzekająco. Po lewej stronie traktu, gdzie biegła zarośnięta nieco darniną ścieżka, było więcej drzew. Znajdowały się o kilkanaście metrów od siebie. Były to głównie biało-czarne brzozy, smukłe i dostojne, pnące się ku niebu. Zieleniły się kolorem swoich liści i srebrzyły korą. Niekiedy widać było, jak spod grubego zdrewniałego pancerza wydziera się nieco żywicy, złocistej niczym nadmorski bursztyn. Powiadają, że tak właśnie bursztyny powstały. ÂŻe to żywica, która przez wiele lat skamieniała i zamieniła się w ten szlachetny kamień. Tuż obok domniemanego źródła owych cudownych świecidełek rósł bez. Fioletowy, biały, różowawy. Mienił się wieloma kolorami, rosnąc w dużych kępach krzaków, które okalały całą długość ścieżki, niknąc gdzieś za niewielkim pagórkiem oddalonym o nieco ponad kilometr, może nawet dwa. Tworzył swego rodzaju kordon, jakby szpaler, którym można było kroczyć w nieznane.