Kamienie poruszyły się, część wysunęła się do przodu, część w tył, rozstąpiły się tworząc przejście. Wyszedł przez nie Lithan, ruchem ręki pokierował kamieniami tak, aby się przejście zamknęło. Wyszedł na zewnątrz. Na placu było pusto. Lithan sięgnął do pasa i dobył wiszącą przy nim buławę. Buława była magiczna. Wydłużyła się do długości dwóch metrów, a obecny na niej kryształ wskazywał, że to już kostur. Elf zakręcił się w piruecie końcem kostura rysując koło. Zaraz potem upadł na kolana, osunął się na nie. Dłonie otworzył i położył na kolanach, głowę opuścił.
Zaczął szeptać. Słowa urywały mu się, więzły w ustach niczym człowiek zapadający się w ruchomych piaskach. Przymknął oczy aby się skupić. Mówił dalej. Słowa przechodziły chwilami w urywaną, smutną melodię. Starannie dobierał słowa długiej inkantacji i odpowiednie zaśpiew. Kiedy był mały uczono go, aby dla poprawności i stabilności zaklęcia specjalnie się przygotowywać. W ten rytuał wchodziła modlitwa do boga o błogosławieństwo w danym zaklęciu, koncentracja z powolnym acz stałym wypuszczaniu energii magicznej na około siebie i jej kontrola, potem zwykle następowała część w której czarodziej oczyszczał swój umysł skupiając się na otaczającej go mocy, aż wreszcie na konkretnej formule zaklęcia i przeistoczeniu zgromadzonej mocy, manifestacji energii magicznej w efekt czaru. Czarodzieje często i gęsto w czasach Lithana tworzyli także miniaturowy model własnego czaru, nie fizyczny, lecz teoretyczno-poglądowy. Dawał on możliwość oglądania tego jak czar się zachowuje nawet z dalekich odległości. Tak było i tym razem. Lithan skupiony zaczął koncertować dookoła siebie swą moc, czuć ją, badać, kontrolować. Oczyścił umysł stawiając sobie przed oczy wspomnienie słów inkantacji. I zaczęło się. Najpierw powoli narastał mu głos, mówił płynnie i bardzo wyraźnie, szybko. Zaklinał moce jakie od wieków rządziły ziemią, zaklinał żywioły. Głos przeszedł mu prawie w krzyk kiedy wypowiedział ostatnie słowo. I cisza... Cisza na placu. Bo i tak na terenie walki nikt go nie słyszał, bo niby jak? W tamtym zgiełku. Cisza. I spokój. Nad jego otwartymi opartymi o biodra dłońmi pojawiła się mgła, ciemny, siwo-czarny opar niczym całun pośmiertny. Nad oparem pojawiły się małe chmurki, ciemne jak smoła, gęste i potężne niczym burzowe. Rozległ się grzmot. W miniaturze i HUK(!) w rzeczywistości. Miniaturowe chmury zaczęły się zbijać w siebie, w środku postał mały otwór w którym szalały błyskawice. Otwór wirował niczym tornado, opuścił się niżej ku oparowi długim lejem. Lejem. Lej.
Przepraszamy, ale nie możesz zobaczyć ukrytej zawartości. Musisz się zalogować, aby zobaczyć tę zawartość.