- Sprawa nasz dotyczy, mieszać się więc w nią będziemy. - mówił. W międzyczasie ułożył miecz równolegle do podłogi. Przytrzymał ostrze jedną dłonią, drugą, rzecz jasna, trzymał broń za rękojeść. Kaptur dalej skrywał oczy Istedda. Zmrużył je lekko. Ocenił odległość od sierżanta. Wyliczył kroki już wcześniej. Modlił się do bogów w tej chwili (a modlił się mało i nieskutecznie chyba) o powodzenie. Miał tylko jedną szansę. Liczył, że uda mu się trafić. I zabić Francisa. Wystarczyło jedno proste cięcie. W szyję. Z wystarczającą siłą, aby ubić tamtego na miejscu. Potem miał chwilę na pokonanie kapitana. A na końcu ucieczkę. To ostatnie wydawało mu się najtrudniejsze. W tej chwili jednak skupił się wyłącznie na celu. Wszystko stało się tak szybko. Kruk obrócił się na pięcie i jednocześnie wziął zamach z obrotu. Bez krzyku, spokojnie, z przerażającym opanowaniem wykonał długi łuk swym ostrzem. Szyja elfa pozostała jednak nie przecięta - zdołał uniknąć ciosu. W tej samej chwili dawny moczymorda zmełł przekleństwo i przerzucił broń, jednocześnie obracając jej rękojeść. Pochwycił ją lewą ręką i zadał krótkie cięcie z nadgarstka, które wymierzył w brew - głowę swego nieprzyjaciela. Liczył, że trafi. Nie zdążył spojrzeć jednak na kapitana. Pochłonęła go sekwencja zadanego ciosu.