Splunął na jednego z trupów. Zapach, który dochodził do niego, kiedy tylko zmysły zaczęły wracać do ciała o mało nie wywołał u niego wymiotów. Musiał usiąść. Postanowił przysiąść na jednym z kamieniu. Bezwładnie potoczył się w tamtym kierunku, miecza nie upuszczając, a wlokąc go za sobą. Nie wiedzieć czemu, chciało mu się śmiać. Brała go chęć przecięcia ciszy pustym, bezwartościowym śmiechem szaleńca. Nie miał sił. Splunął raz jeszcze. Niespodzianie w głowie myśl mu zakwitła, jako kwiat na wiosnę kwitnie i przez śniegi się przebija. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął bukłak z ostawioną częścią piwa. Pił jakoby nie łykał napoju od kilku dni. Bolały go wargi, chciał zwracać, ale przymknął oczy i poczuł się lepiej. Pocieszył się pragnieniem napicia się. Czymże innym miałby się wszak krzepić? Jęknął coś do samego siebie i miecz wytarł swoje spodnie. Miecz położył obok siebie i tępym, nieobecnym wzrokiem wpatrzony był w rzędy trupów i postacie stojących postaci, jako we śnie chodzących po polu czarnych róż z fragmentami stali, ubiorów i jelit.